niedziela, 24 sierpnia 2014

Pierwsze Wrażenie (III)

Ten rozdział jest zdecydowanie luźniejszy od poprzednich, taki jednak był i zamiar.

 ~

Prostokątne, wysoko osadzone i nieduże okna o ciemnych ramach. Idealne w swej prostocie białe ściany, pokryte licznymi i ciągle przybywającymi przybrudzeniami. Sufit w odcieniu perfekcyjnej bieli. Podkreślająca specyficzne stukanie obcasów Amelie podłoga, której stan wskazywał na ewidentne zużycie lub brak kompetentnej sprzątaczki. Siedziba tutejszych funkcjonariuszy, komisariat policji w Tokio. I budynek dawniej znany przeze mnie lepiej, niż mój własny dom.
- Przywołuje wspomnienia, prawda, Samuelu? - zagaiła prowadząca mnie pewnie kobieta. Uśmiechnąłem się mimowolnie, kiedy kilku mijających nas policjantów zatrzymało się wpół kroku, by przez dłuższą chwilę stać i cieszyć oczy widokiem przełożonej. Strój służbowy nijak nie odbierał jej elfiego uroku.
Nie rozglądałem się. Niemalże nic nie zmieniło się w tym miejscu od czasu, gdy opuściłem je przed laty. Nie było tu więc niczego, na co warto byłoby zwrócić uwagę. Omijaliśmy szeregi zamkniętych bądź nie drzwi, sukcesywnie zbliżając się w doskonale znane mi rejony. Kiedy stanęliśmy pomiędzy plastikową ławką, której cztery nogi rozkraczały się dumnie na powierzchni pięciu tysięcy siedmiuset centymetrów kwadratowych, a wiekiem dorównującym samej placówce automatem z bezsmakową kawą za trzydzieści yenów kubeczek, ujrzałem drewniane wrota. Jasne, porysowane gdzieniegdzie, z owalną klamką, po temperaturze wnioskując metalową. Przekręciłem ją lekko, a po ustąpieniu pchnąłem, od razu robiąc krok do przodu. Widok, jaki zastałem, nie zaskoczył mnie ani trochę.
Cóż, powiadają, iż pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Gdybym tą właśnie zasadą się w tym przypadku pokierował, odwróciłbym się na pięcie i wyszedł. Jakby jednak mój rozum działał wtedy odrobinę choć sprawniej, prawdopodobnie zrobiłbym dokładnie to samo.
Trzech chłopców - bo mężczyznami z całą pewnością nie można było ich nazwać - zamarło w najzupełniejszym bezruchu, wlepiając żałośnie przerażone oczy we mnie oraz moją towarzyszkę, swoją drogą bardzo w chwili obecnej zdegustowaną. Każdy z nich w rękach niósł po stosie bardziej lub mniej pozaginanych kartek, których pełno było również u ich stóp. Pokryte dokumentami zresztą zostały też jeden z dwóch stolików do kawy i pufy. Zastanawiałem się przez moment, skąd wzięli tak ogromną ilość papierów, zaraz sobie jednak przypomniałem, kto obok mnie stoi. Amelie chyba nie zamierzała nawet zmieniać swoich jakże kłopotliwych zwyczajów.
Moja była uczennica niezdradzającym żadnych nerwów krokiem podeszła do najbliżej stojącego osobnika i zabrała ze szczytu stosiku jedną kartkę.
- Co ma znaczyć czytanie moich notatek, Mikou? - Od tonu jej głosu spadła temperatura otoczenia, niemalże poczułem przechodzące po plecach młodych Japończyków ciarki. Nie odczuwałem potrzeby wtrącania się do nieswoich spraw, toteż biernie obserwowałem całą sytuację. Mikou był drobny i niewysoki, niższy od Amelie o głowę. Posturą przypominał bardziej nastolatka, niżeli ponad dwudziestolatka i niepoinformowana o jego wieku jednostka zapewne właśnie w takim przedziale wiekowym by go umieściła. Jego sytuacji nie poprawiały długie, dziewczęce wręcz srebrne włosy i duże jasnoniebieskie oczy. Innymi słowy, wyglądał bardzo, bardzo nietypowo.
- To... To nie tak, pani Saburo... Po prostu...
- To nie nasz pomysł, pani Saburo, tylko Shuuriego... - Z pomocą przyszedł mu kolega. - On powiedział, że od dzisiaj przecież my zajmiemy się tą sprawą i powinniśmy dowiedzieć się wszystkiego, a najwięcej dowiemy się z pani...
- Bardzo licznych zresztą - wtrącił kolejny.
- I pouczających - dodał pośpiesznie Mikou.
- ... notatek - kontynuował swą myśl kolega. - Shuuri mówił, że pani się zgodziła je nam udostępnić, więc...
- Nekoishi, Kotoba, dlaczego przynosicie mi wstyd przy tak ważnym gościu i odzywacie się niepytani? - przerwała im kobieta. - Gdzie jest Mikou?
- Cześć wam wszystkim! - Usłyszałem tuż obok ucha. Skrzywiłem się i odsunąłem, gdy ktoś mnie potrącił, a następnie wparował do środka.
- Dowiedziałem się co-nieco o tym gościu, co ma nas uczyć i... O, dzień dobry pani. Czemu ma pani taką pochmurną minę, stało się coś? O, i panu też dzień dobry! Nie wiem, czym zawdzięczamy tę wizytę, ale - Wyciągnął w moją stronę rękę. - nazywam się Shuuri Mikou, miło mi pana poznać!
- Samuel Suginami - przedstawiłem się, z miejsca zauważając wyraźne podobieństwo pomiędzy najprawdopodobniej braćmi. Uściślając, jedyną na pierwszy rzut oka widoczną różnicą był wzrost. - Sądziłem, iż lepiej radzisz sobie z dyscyplinowaniem podwładnych, Amelie.
Doskonała w swoim fachu policjantka odetchnęła głęboko, a w jej oczach pojawiło się coś na kształt gniewu, choć pewien byłem, iż taka uwaga do gniewu doprowadzić jej nie może. Za to do zaprzestania tracenia czasu i chwilowego zapomnienia o jakże istotnych notatkach - jak najbardziej.
- Do szeregu - wydała polecenie, a po jego wykonaniu rozpoczęła swoistą przemowę. - Chciałabym przedstawić wam pana Samuela Suginamiego, waszego przełożonego na czas trwania sprawy seryjnego mordercy, którą wam przydzielam i z którą z całą pewnością już się odpowiednio zapoznaliście. Samuelu, oto Twoi podopieczni: Kazuma Kotoba, Akihito Mikou, Shuuri Mikou oraz Ryuuji Nekoishi. Wierzę, iż pan Suginami pomoże wam doprowadzić śledztwo do końca, słuchajcie jego wskazówek i odnoście się do niego z należytym szacunkiem.
Bardziej niż zwykle oficjalny, suchy głos rudowłosej i zmrużone lekko i groźnie oczy nie pozwoliły początkującym na zbyteczne komentarze.
- Poznajcie się - poleciła. - I posprzątajcie. Jeżeli choć jedna notatka nie będzie na swoim miejscu, każdego z was czterech czeka degradacja. Czy wyraziłam się jasno?
Grupa była jednomyślna.
- Tak.

~

Pomieszczenie stało się sterylne.
Jeżeli ktokolwiek myśli, iż następną część dnia spędziliśmy na wzajemnym poznawaniu się, zabawie i tańcach, muszę powiedzieć, że jest to nad wyraz naiwna jednostka. W zupełności wystarczyła mi wiedza, którą zdobyłem w czasie obserwacji. Za to feralna, siedząca teraz nad kartkami papieru (wyjątkowo niebędącymi własnością panny Saburo) czwórka wydawała się wybitnie zainteresowana moją osobą. Nie powiem, ułatwiało to zadanie, choć definitywnie mi się nie podobało. Odkąd przestałem pracować odwykłem od nadmiaru uwagi i tak gwałtowny powrót był dla mnie nadzwyczaj irytujący.
- Co mamy z tym zrobić, panie Suginami? - zapytał w końcu zrezygnowany Akihito.
- Nie powinniśmy zajmować się śledztwem? - dorzucił swoje trzy grosze Kotoba, średniego wzrostu brunet.
- Właśnie to robicie - odpowiedziałem maniakalnie spokojnym tonem, nie mając zamiaru im niczego ułatwiać.
- Panie Suginami, nie chcę być niegrzeczny, ale te kartki są... czyste. - Jako dowód dla swoich słów wysoki i ciemnowłosy Nekoishi wzniósł w górę papier swój i sąsiada.
- Są - potwierdziłem. - W związku z tym?
- Ja wiem! - Spuściłem na sekundę głowę i przymknąłem oczy, słysząc to zdanie. Nie wiedział.
- Ja wiem - powtórzył. - To podpowiedź! Chodzi o to, że wszystko jest częścią niczego, cały świat jest częścią niczego, a skoro jest częścią niczego - nie istnieje, co oznacza...
Co oznacza, iż Amelie nie nauczyła ich nawet podstaw. Poczułem zawód, to będzie trudniejsze, niż mi się wydawało. Ale w porządku, dobrze. Potrzebuję zajęcia, by nie myśleć.
Zabrałem ze stolika jego kartkę, uniosłem i palcem wskazującym zwróciłem uwagę moich uczniów na zagięcie w rogu. Spostrzegli je, nie było zresztą w żaden sposób zakamuflowane.
- Fragmenty zwykle są ukryte w najbardziej niepozornym miejscu - zacząłem, prostując zagięcie i ukazując kilka niedużych dziurek. - A układanki nie ułoży się, jeżeli zaginie choć jeden.
- Twierdzi pan, że śledztwo jest równie proste jak ułożenie głupiej układanki? - prychnął niezadowolony czarnowłosy.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Podszedłem do niskiej szafy, wyciągnąłem z kieszeni mały leciutko wygięty kluczyk i otworzyłem mebel. Niemalże natychmiast zlokalizowałem poszukiwany przedmiot.
- Zadanie, Kotoba.
Położyłem na stoliku pudełko z puzzlami w liczbie dziesięciu tysięcy elementów.

~

- Niemożliwe...
- Co teraz?
- Kazuma, przydaj się na coś, to Twoja wina!
- Nie chcę stracić pracy...
- Przyklejmy tam jakąś karteczkę.
- Masz niebieski papier?
- Szlag, nie. Co farbuje na niebiesko?
- Farba?
- Tak, baranie, farba, ale coś poza tym?
- Nie wiem.
- Borówki!
- Nie mamy borówek!
- Szlag, szlag, szlag, szlag, szlag. Weźcie się do roboty i szukajcie!
- Aki, właź na szafę, może tam jest.
- Dlaczego ja? I dlaczego miałby być na szafie?
- Jeden, jesteś najmniejszy i będziesz mógł się tam swobodnie poruszać. Dwa, wszędzie indziej szukaliśmy.
- Nie wejdę na szafę.
- Dlaczego?
- Bo go tam nie ma.
- Skąd wiesz, że nie ma?
- Ryuuji, czemu męczysz mi braciszka? Sam tam wejdź, jesteś taki chętny przecież.
- Jestem za duży, będzie mi za ciasno, nawet jeżeli się zmieszczę.
- Przykro mi, że Twoje życie seksualne jest niesatysfakcjonujące, na Twoim miejscu zastanowiłbym się nad zmianą partne...
- Shuuri!
- Co?
- Mamy ważniejsze sprawy na głowie niż życie seksualne Ryuujiego!
- Aki, brat Cię psuje...
- Wy naprawdę chcecie stracić tę robotę?!
- Nie no, jasne, że nie, ale co zrobimy?
- Sprawdź ktoś tę szafę.
- Hej, Kazuma, jesteś najniższy po Akim, Ty wejdź na szafę.
- Nie ma niczego na szafie, skąd wytrzasnęliście taki pomysł?!
- Dziesięć minut!
- Dziesięć minut?
- Dziesięć minut do końca, pośpieszcie się!
Takie mniej więcej dźwięki słychać było na korytarzu, przy drzwiach mieszczących się pomiędzy starym automatem z kawą za trzydzieści yenów kubeczek oraz również niemłodą plastikową ławką. Na tym meblu właśnie siedziałem ja, popijając bezsmakowy płyn i czekając, aż moim podopiecznym skończy się czas na złożenie głupiej układanki.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Dwa Miliony i Czterdzieści Tysięcy (II)

Z powodu tygodniowej nieobecności, drugi post dodaję zaraz po poprzednim.

~

Ból, przytłaczający, nieznośny. Paraliżujący każdą komórkę mojego ciała. Nie dawał mi nabrać w usta powietrza, zaciskał wyimaginowane palce na mojej szyi, podduszał. Przed otwartymi szeroko oczami wirowały czarne plamy, pojawiające się i zaraz znikające z bolesną gwałtownością. Moje nozdrza rozszerzyły się, podświadomie łapały zapach, jednak nie ten, którego tak bardzo potrzebowały. Krew wrzała, szumiała w nieodbierających żadnych zewnętrznych dźwięków uszach, serce biło głośno i z ogromną prędkością, rozpaczliwie próbując wyrwać się z pułapki żeber. Czułem się jak narkoman po zabraniu długo przyjmowanego narkotyku, co wcale nie było tak dalekim prawdy spostrzeżeniem. Ciało buntowało się, łaknęło tej woni, tego pięknego smaku. Jeszcze raz, jeszcze jeden raz, potem będzie dobrze, tak, będzie dobrze, na pewno będzie dobrze, poczujesz się lepiej... No daj... Daj... Daj... DAJ!
Poczułem szarpnięcie i ciepłą, mokrą ciecz, spływającą po koniuszkach palców i skapującą na granatową kołdrę. Jej zapach, cudowny zapach. Pragnąłem więcej, poczuć więcej, posmakować, ta odrobina jednak otrzeźwiła mnie na tyle, bym odzyskał zdolność widzenia.
Przede mną pochylał się Paul, wyraźnie widziałem jego poruszającą się szybko klatkę piersiową i rozwarte w strachu oczy. Kolejne szarpnięcie. Kierując się instynktem, powędrowałem spojrzeniem w dół. Wbite w skórę nadgarstka paznokcie i cieknąca z dokładnie pięciu ran kłutych posoka, wabiąca swym zjawiskowym szkarłatem. Ostatkiem sił zachowawszy kontrolę, rozluźniłem uścisk i cofnąłem zakrwawioną dłoń. Zacisnąłem ją słabo na oparciu mebla, wstrzymałem na moment oddech.
- Wyjdź. - To było jedyne, co potrafiłem powiedzieć w tej sytuacji. Można by rzec o tym mężczyźnie wszystko, lecz z całą pewnością nie był głupcem. Wycofał się pośpiesznie, nie przerywając ze mną kontaktu wzrokowego i zaraz po wyjściu zamykając za sobą drzwi.
Nie wiem, ile czasu po prostu trwałem w tym ukrytym w ciemnościach pokoju, uspokajając przebieg tlenu w organizmie. Wiem tylko, iż gdy w końcu mi się to udało, wstałem powoli z łóżka i skierowałem swe kroki prosto do łazienki, by z pomocą lodowatej wody zmyć ślady po pobudce.
Tak właśnie wyglądały moje poranki od około tygodnia. Minęło trzysta dwadzieścia sześć godzin od złożenia obietnicy.

~

- Dalej upierasz się przy swojej prośbie, Paul? - spytałem spokojnie, opatrując stworzone dzisiaj przeze mnie samego zranienia. Były poważne, jednak nie na tyle, by konieczna była wizyta u jednego z miejskich lekarzy. Miałem nadzieję, iż kolejny niezamierzony atak z mojej strony da mu do myślenia, sam z siebie nie miałem zamiaru się sprzeciwiać. Miałem wobec niego dług. Ogromny. Kolejna trzymająca nas przy sobie rzecz.
Rozwiązałem służącą wcześniej do zatamowania krwotoku, ciasno zawiniętą wokół ręki koszulę i rzuciłem ją na taboret. Sam usiadłem na podsuniętym sobie wcześniej krześle i wyjąłem z apteczki wodę utlenioną wraz z gazikiem. Po odkażeniu rany, zacząłem bandażem owijać nadgarstek siedzącego przede mną na stole chłopaka, pilnując, by dobrze przylegał do skóry.
- Tak - odparł bez cienia wahania w niskim, mrukliwym głosie. - Musimy poczekać, aż sprawa przycichnie. Nie chcę trafić za kratki jako współwinny.
- Wolisz zginąć z mojej ręki? - Bawiła mnie jego postawa. Póki co kontrolowałem żądzę wystarczająco, jednak minęły dopiero około dwa tygodnie i nie zapowiadało się, by miała nastąpić poprawa, wręcz przeciwnie. Wiedziałem, iż jedynym, co byłoby w stanie dać mi ukojenie i pozwolić na niczym niezmąconą kontrolę, było coś, czego nie mogłem w tej chwili zyskać. Albo inaczej, mogłem, jednak honoru pozostało mi na tyle, by nie złamać obietnicy.
- Wolę. Nienawidzę zamknięcia. Ty też.
To nie zabrzmiało w jego ustach jak pytanie i chyba nawet nie miało zamiaru nim być. Nie lubię być zamkniętym, nie mógłbym się z tym nie zgodzić.
Zawiązałem końce materiału w ciasny supeł.

~

Miarowe postukiwanie obcasów wyraźnie wyróżniało się pośród tej nijakiej zbieraniny odgłosów. Było znajome, pewne swoich racji i wieszczące nieuniknione kłopoty. Jak zwykle. Niczego innego się nie spodziewałem, kiedy przykładając do ucha telefon komórkowy w niedzielny wieczór usłyszałem proste "Musimy porozmawiać". Kobieta taka jak Amelie nigdy nie prosiła o spotkanie, jeżeli nie miała ku temu ważnego powodu.
Bębniłem palcami w gładką powierzchnię kawiarnianego, ciemnego stolika, znudzonym wzrokiem lustrując znikające za oknem tłumy ludzi i wypatrując wśród nich swojej byłej współpracowniczki. Galeria handlowa w okręgu Shibuya, handlowo-rozrywkowej dzielnicy Tokio, której teren każdego dnia gości tysiące mieszkańców miasta, mniej lub bardziej zainteresowanych tym, co znana Shibuya ma do zaoferowania. Nieodłącznie towarzyszący im zgiełk paradoksalnie pozwalał się odprężyć i dawał poczucie bezpieczeństwa. Wbrew wszelkim pozorom doskonałe miejsce na rozmowę, która niekoniecznie powinna trafić do uszu przypadkowych przechodniów.
Zegarek w lokalu wskazywał godzinę trzecią jedenaście po południu. Przyszedłem zbyt wcześnie, celowo. Kusząca woń świeżo parzonej kawy, wydobywająca się ze stojącego przede mną kubeczka, dawała zapomnienie od nadwyrężonych ostatnimi czasy nerwów, kofeina zaś koiła zmęczoną bezsennymi właściwie nocami psychikę. Umysł odpoczywał, gdy spijałem powoli płynące krople z leciutko przechylonego naczynia. Zawsze bardzo lubiłem kawę.
Nagłe zawirowanie powietrza wokół mnie poinformowało bezbłędnie o nadejściu Amelie.
- Jesteś wcześnie - zauważyła.
- Ty również - odwdzięczyłem się tym samym spostrzeżeniem.
Na pięknej twarzy kobiety zabłąkał się lekki uśmiech. Była piękna. Bardzo, bardzo piękna. Gdybym temu zaprzeczył, popełniłbym niewybaczalną zbrodnię, bowiem nie było osobnika płci męskiej, na którego nie działałby urok rudowłosej istoty o jasnej karnacji i delikatnych rysach oraz zielonych, porażających głębią oczach ukrytych za kurtyną długich rzęs i teraz pełnych słusznej powagi. Byłem pewien, iż w trakcie drogi z taksówki do niedawno otwartej kawiarenki skradła co najmniej kilka niewinnych serc. Gdyby Amelię Saburo, kuzynkę Paula, natura wyposażyła jeszcze w szpiczaste, elfie uszy, mogłaby uchodzić za przedstawicielkę tego gatunku. Niewielu wiedziało, iż osobowość dwudziestopięciolatki zbliżała się raczej do demonicznej wiedźmy czy wampirzycy, niżeli zżytego z naturą duszka. Miałem, niestety, wątpliwe szczęście do tych niewielu należeć. Jako były szef siedzącej przede mną znajomej, doskonałej w swoim fachu policjantki.
- Oglądałeś, prawda? Wiadomości. - Doskonała w swoim fachu policjantka zmierzyła mnie czujnym, przeszywającym na wylot spojrzeniem, głowę kładąc na swych złożonych dłoniach.
Cóż, nie dało się nie zauważyć. Ta dwójka niewątpliwie było rodziną. Lekkim kiwnięciem potwierdziłem jej słowa.
- Słuchałem. - Poczułem się w obowiązku sprostować.
- Wciąż nie ujęto sprawcy - poinformowała mnie rzeczowym, spokojnym tonem. - Policja jest w martwym punkcie. Byliśmy przekonani, iż atak powtórzy się, jednak... Od dwóch tygodni ani śladu nowych ciał.
Uśmiechnąłem się ledwo zauważalnie, dostrzegając w jej głosie lekką desperację.
- Prosisz mnie o pomoc? - domyśliłem się.
- Musimy go schwytać.
- Ta sprawa nie dotyczy mnie, Amelie.
- Dotyczy każdego. To seryjny morderca, każdy jest teraz zagrożony.
Mierzyliśmy się wzrokiem. Żadne z nas nie podniosło głosu, jednakże przeciętny obserwator od razu zauważyłby, iż dyskusji niewiele brakowało do przerodzenia się w kłótnię. Moja rozgniewana, choć z wierzchu wciąż idealnie opanowana towarzyszka opuściła w końcu spojrzenie, lecz wcale nie zamierzała tak łatwo odpuścić. Westchnąłem w duchu. Nie miałem teraz sił na sprzeczki z nią.
- Byłeś dobrym policjantem, Samuelu. Nawet bardzo dobrym.
- Byłem.
- Czemu odszedłeś?
Zignorowałem jej pytanie. Miała na tyle taktu, by nie zapytać drugi raz.
- Co dostanę, jeżeli wam pomogę?
- Domyślałam się, że nie będziesz bezinteresowny.
- Słusznie.
Przymknęła powieki i zaczerpnęła głośno powietrza. Spojrzała mi prosto w oczy, po czym wymieniła kwotę:
- Dwa miliony yenów.
Położyłem się górną częścią ciała na stoliku, mrużąc oczy z zaintrygowaniem.
- Zamieniam się w słuch, panno Amelie Adrianno Saburo.

~

Ze wzrokiem skierowanym na gasnącą, zapachową świeczkę, siorbałem zimne już Latte Macchiato. Wygodna, zastępująca krzesła sofa o bordowym obiciu mieściła zazwyczaj około pięciu osób, teraz jednak jedynie ja korzystałem z jej gościnności, gdyż po długiej dyskusji zostałem opuszczony przez swoją znajomą. Kawiarnię zamykano dopiero za kilka godzin, mogłem sobie więc pozwolić na pozornie bezczynne siedzenie i porządkowanie licznych informacji, które uzyskałem w trakcie tej jednej rozmowy.
Ostatecznie wynegocjowałem kwotę dwóch milionów i czterdziestu tysięcy yenów na rękę i aż zakląłem w duchu, że przysłano do mnie akurat tę przebiegłą lisicę. Gdyby na spotkanie zaprosił mnie przeciętny japoński stróż prawa, mógłbym nawet podwoić stawkę.
Cóż, biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, nie mam prawa narzekać. Umowa jest dla mnie wręcz idealna. Amelie nie zdołała namówić mnie na bezpośrednią misję schwytania przestępcy, na co zgoda byłaby z mojej strony dość zabawną decyzją. Jedyne, co muszę więc zrobić, to wyszkolić do odpowiedniego poziomu kilku nowicjuszy, tak jak dawniej wyszkoliłem rudowłosą.
Nazywam się Samuel Christopher Suginami, mam dwadzieścia dziewięć lat, jestem w połowie Japończykiem oraz seryjnym mordercą z tokijskich ulic. I wygląda na to, że wracam na służbę.

Morderstwo (I)

Witam każdego, kto w czeluściach internetu odnalazł to miejsce.
Me imię brzmi Insaniam. To mój pierwszy blog tego typu i pierwszy, który mam nadzieję prowadzić przez dłuższy okres czasu - rozdziały powinny pokazywać się regularnie, co najmniej raz w tygodniu. Historia, którą chcę przedstawić, nie będzie lekką historyjką o pełnej wyłącznie słodyczy miłości dwóch mężczyzn, a przynajmniej nie mam zamiaru taką ją stworzyć - zawczasu uprzedzam. Jeżeli mimo tego szczegółu chcesz poznać przygody bohaterów, nie zamierzam odwodzić Cię od tego pomysłu. Z pokorą przyjmę wszelką krytykę i postaram dostosować się do rad, jeśli tylko ktoś mi takich zechce udzielić.

Nie przedłużając, serdecznie zapraszam do czytania:


Śmierć. Taka piękna, taka sycąca, wędrująca uparcie swym zapachem do moich nozdrzy, upajająca każdą komórkę mojego ciała. Cicha, choć jednocześnie krzycząca ze wszystkich sił, we własnym lenistwie prosząca o to, by jeszcze nie nadchodzić, mimo że już dawno pogodziła się ze swoją powinnością. Przejechawszy językiem po zębach, poczułem jej smak, tak mocny, chociaż dla wielu niewyczuwalny. Smak śmierci. Delikatny, drażniący zmysły samą swoją istotą. Słodko-gorzki. Trudny do opisania. Idealny. Tak perfekcyjny, iż dorównanie mu niemożliwym było nawet dla najznamienitszych znanych ludziom dań. Porównywanie ich choćby z gasnącą teraz wonią wydawało się dla owej woni największą obrazą.
- Znów to zrobiłem. - Nieprzerywaną dotąd niczym ciszę rozdarł cichy szept. W pierwszym odruchu napiąłem mięśnie, gotowy do ataku na złą istotę, która śmiała wyrwać mnie z tych błogich objęć. Świadomość, iż był to mój własny głos, odwiedziła mnie z opóźnieniem. Rozluźniłem ciało, w napływie czułości przejeżdżając po policzku młodego chłopca jednym z opuszek moich palców. W ślad za mną poszła czerwona, lepka ciecz, dotychczas skapująca swobodnie z dłoni. Nawet gdy moje ręce się odsunęły, pozwalając grawitacji zadziałać na bezwładną, pozbawioną kontaktu z resztą ciała głowę, wykonany przez palec wężyk pozostał. Złote włosy dziecka zaczęły nasiąkać jego własną posoką.
Powoli podniosłem się z kolan, nie odrywając wzroku od trupich, pozbawionych emocji tęczówek, jeszcze godzinę temu płonących wspaniałym, żywym ogniem. Uśmiechnąłem się pusto. Tak. Moje były takie same. Nie zechciało w nich zatańczyć nawet szaleństwo.

~

Mój salon nieprzeznaczony był do przyjmowania naraz tak dużej ilości ludzi. Wiele razy próbowałem uzmysłowić to Paulowi, jednak ten najwyraźniej i ostatnie kazanie puścił mimo uszu. Gromadka łącznie z moim współlokatorem dwunastu osób kłębiła się przed drogim telewizorem, z wyczuwalną z daleka ekscytacją wpatrując się w buczący nieznośnie ekran. Z westchnieniem przymknąłem dębowe drzwi, przeszedłem oświetlonym słabym światłem żarówek korytarzykiem i przeniosłem swoją osobę do znajdującej się kilka kroków od pomieszczenia kuchni. Przystanąłem w jej progu i przesunąłem delikatnie lewą dłonią po nierównościach ściany. Odnajdując włącznik, zwiększyłem lekko nacisk na strukturę i jednym, małym krokiem pokonałem listwę.
Nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz znalazłem się w tym miejscu, jednak za każdym razem pozwalałem sobie na chwilę zadumy. Odkąd zmarł mój ojciec, to pomieszczenie stało się niespodziewanie obce, choć wciąż pozostało najbardziej przeze mnie lubianym w mieszkaniu pokojem. Zmierzyłem wzrokiem lśniące nieskazitelną bielą, pokrywające tę sporą powierzchnię kafelki. Poruszyłem odruchowo bosymi stopami, dopiero teraz odczuwając na skórze bijący od kafli chłód. Przyjemny, orzeźwiający. Prawie tak orzeźwiający, jak czyniące to samą barwą pionowe płaszczyzny w kolorze jasnej pomarańczy, na jednej wychodzącej na zewnątrz drugą stroną ścianie o dużo ciemniejszym odcieniu. Nie była ona bynajmniej pomalowana w ten sposób celowo, nie, po prostu nie sposób znaleźć było identyczną barwą do reszty płaszczyzn farbę. W miejscu tym znajdowało się kiedyś ogromne, zajmujące cały ten fragment pokoju okno. Piękne, idealnie wkomponowane, codziennie dumnie służące właścicielom w jakże osobliwej misji nadzorowania dziejów widzianego stąd z góry miasta oraz jego mieszkańców. Kilka miesięcy po utracie rodziciela, korzystając ze spowodowanej nadmierną aktywnością Paula konieczności remontu, nakazałem usunięcie wszystkich okien. Kiedy wzburzony współlokator zapytał mnie o powód, uśmiechnąłem się skąpo i bez cienia żartu odpowiedziałem "żeby przez nie nie wyskoczyć". Widziałem w jego oczach niezrozumienie i pewną dozę lęku, nie drążył jednak tematu, a ja nigdy nie zamierzałem go ponownie poruszyć. Dlatego właśnie tolerowałem w swym życiu obecność tego chłopaka. Każdy normalny człowiek zareagowałby, wypytywał, próbował na siłę zrozumieć. On skinął tylko lekko głową, wyjął z lodówki zimne piwo i przeniósł się do salonu. Nasza relacja nie była typowa. Nie można było jej nazwać w żadnym wypadku przyjaźnią, choć jako przyjaciół zapewne postrzegało nas otoczenie. Nie. Byliśmy dwojgiem znających się od wielu lat ludzi, którzy żyli obok siebie i starali wzajemnie sobie nie wadzić. Po prostu. Żadnemu z nas nie przeszkadzało to zawarte nieświadomie za dziecka przymierze, więc przedłużaliśmy jego trwanie. Wciąż i wciąż. Przyzwyczaiłem się do jego obecności, a on przyzwyczaił się do mojej, tak jak na początku wojujące we wspólnym akwarium gatunki ryb przywykają w końcu do swojego widoku. Nie było w tym nawet sympatii, ale nie było też żadnego żalu za jej brak. Wygodne.
Z rozmyślenia wyrwał mnie nieprzyjemny dotyk mokrej kropli na nagim ramieniu. Podniosłem powoli głowę, zabierając się za obserwację sufitu. Następną odrobinę cieczy skierowałem na dłoń, wzrokiem lokalizując miejsce przeciekania. Mimo braku możliwości ujrzenia w tej chwili świata, natychmiast zrozumiałem, że chmury na zewnątrz zalewają swoimi łzami ziemię, z deszczu przemieniając się w ulewę. Złapana na opuszek palca kropelka wyraźnie niosła na sobie specyficzny zapach, jaki posiadała jedynie deszczówka. Trzeba będzie zadzwonić, by to naprawili. Później. Póki co położyłem w tym miejscu miskę, nie chcąc, żeby woda przez noc zalała mi całkowicie kuchnię. Ukucnąłem i objąwszy kolana ramionami przysłuchiwałem się odgłosowi rozbijających się o plastikową powierzchnię tlenków wodoru. Z salonu wciąż dochodziły przytłumione dźwięki telewizora, które nagle, w ułamku sekundy, przejęły na siebie moją uwagę.
- ... Potworna zbrodnia, kolejna w tym tygodniu, na pewno nie pozwoli dziś spokojnie usnąć mieszkańcom Tokio. - Dziennikarka w połowie zdania zaczęła mówić wyraźniej, z pewnością Paul maksymalnie podkręcił głośność urządzenia. - Właściciele klubu dla dorosłych, których nazwisk ani nazwy lokalu nie podamy z szacunku dla ich prywatności, około godziny dziesiątej ubiegłej nocy znaleźli w jednej z sypialni zmasakrowane ciało piętnastoletniego chłopca. Nie ulega wątpliwościom, że było to morderstwo z premedytacją. Okrutny zabójca wpierw zgwałcił ofiarę, a następnie brutalnie pozbawił ją życia, rozszarpując szyję. Policja nie ujęła sprawcy, bądźcie jednak pewni, iż ten haniebny czyn z pewnością nie ujdzie mu płazem. Nie została również ustalona tożsamość zabitego. Jeżeli ktokolwiek ma pojęcie o tej sprawie, niech natychmiast skontaktuje się z policją w celu złożenia zeznań... - informowała drżącym, aczkolwiek typowym w tej pracy pewnym głosem. Drżenia na pewno nie powodował ani smutek, ani współczucie, nawet nie strach czy żadne z innych emocji, które powinny zawładnąć umysłem człowieka na wieść o niewinnym, martwym dziecku. O nie. Nie potrzebowałem nawet spojrzeć w jej twarz, by być tego pewnym. Rodzaj tego drżenia rozpoznałbym w szepcie. Pracownica telewizji była zachwycona dobrym materiałem i pewna swoich korzyści pieniężnych za to wystąpienie. Rozpierało ją podniecenie i zadowolenie - tak bardzo, iż nie próbowała nawet ukrywać tego nietaktu. A jeżeli próbowała, to wyjątkowo marnie.
Podparłem się jedną ręką o kafelki i z cichym westchnieniem podniosłem do pionu. Przeszedłem kilka kroków, zatrzymałem przy progu, przycisnąłem wysuwającą się bardziej do przodu część włącznika i wyszedłem z zalanego bezbrzeżną ciemnością pomieszczenia. Minąwszy salon, skierowałem się prosto do swojego pokoju. Nie chcąc całkowicie rozświetlić naturalnie utrzymanego w ciemnej tonacji miejsca, po ciemku przybliżyłem się do komody. Moja dłoń sunęła chwilę po idealnie równym drewnie, kiedy znalazła nareszcie niedużą lampkę nocną. Po włączeniu objęła przestrzeń bladym, słabiutkim światłem - wystarczającym, by nie wpaść w mroku o umeblowanie. Wciąż trzymając koniuszki palców na lampce, przejechałem po niej nimi leciutko. Prezent od Paula, ubiegłoroczny, urodzinowy. Jednocześnie jedyny odbiegający od tutejszego wystroju wnętrza przedmiot. Jaskrawo żółte, wiecznie uśmiechnięte z wesołością słoneczko przypominało raczej lampkę nocną dla dziecka, niżeli dla dorosłego mężczyzny, przyjąłem mimo to podarunek z należnym każdemu człowiekowi szacunkiem i wciąż nie mogłem przemóc się, by zafundować gwieździe eksmisję. Resztę mojej sypialni z całą stanowczością można by określić słowem "ponura". Lodowata, czarna posadzka, praktycznie w całości zakryta granatowym, grubym dywanem. Ściany o nieco ciemniejszym od dekoracyjnej tkaniny odcieniu. Zrobione z bynajmniej nie jasnego drewna meble na mosiężnych, solidnych nogach. Kiedyś, jako siedmiolatek, nie mogłem zasnąć w tym otoczeniu. Zupełnie nie rozumiałem swoich rodziców, którzy sami zajęli sprawiający o wiele weselsze wrażenie pokój, mi zostawiwszy to miejsce. Choć już dawno przestałem odczuwać do niego niechęć, a nawet z biegiem lat zamieniłem ją na sympatię i poczucie bezpieczeństwa, czasem żałowałem. Gdyby podmieniono mnie miejscem z rodzicielami, może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.

~

Stuknięcie zaciśniętą w pięść dłonią. Ciche, lekkie, nienachalne. Wyplątałem się nieśpiesznie z granatowej pościeli i usiadłem na krawędzi mebla, niewykazującym najmniejszej ciekawości spojrzeniem wędrując w kierunku drzwi. Nie zamierzałem się odezwać, toteż oboje trwaliśmy w milczeniu. Paul nie zawsze był jednak osobą, która potrafi zwyczajnie stać w bezruchu i milczeć, co było niewątpliwie jedną z jego najbardziej uciążliwych wad. Usłyszałem skrzypnięcie dawno nieoliwionych zawiasów, kiedy otoczona poplątanymi, brązowymi włosami twarz mojego współlokatora pojawiła się w drzwiach, oświetlając korytarzowymi żarówkami dotychczas korzystający jedynie z uprzejmości nocnej lampki pokój. Spojrzenie znajomych, orzechowych oczu spoczęło na moich własnych, a ich właściciel odłożył na kredens parujący, rozprzestrzeniający zapach dobrej kawy kubek z pandą.
- Zapomniałeś o podstawce korkowej - przypomniałem chłodno, nie mając zamiaru jako pierwszy poruszyć wiszącego w powietrzu tematu.
- Co zamierzasz z tym zrobić? - Wygiąłem wargi w pełnym ironii uśmiechu, słysząc zadane w końcu pytanie. Oboje doskonale wiedzieliśmy, z czym mam coś zrobić. Nie doczekał się z mojej strony żadnej odpowiedzi, dodał więc zaraz:
- Słyszałeś, prawda? Wiadomości. Znaleźli ciało. Kolejne.
- Cóż, pewien mój znajomy zadał sobie dość ogłuszający trud i zatroszczył się o to, bym usłyszał.
- To przestaje być zabawne.
- To nigdy nie było zabawne.
- Skoro zdajesz sobie z tego sprawę, to dlaczego...
- Wiesz, dlaczego, Paul.
Przerwał na chwilę, przymykając oczy i biorąc wdech. Głęboki. Ze świstem wypuścił powietrze. Przez moment przyglądał się badawczo mojemu łóżku, po jego minie zaś bez trudu odgadłem, nad czym się zastanawiał. Myślał, czy siadając obok mnie bardzo naruszyłby moją przestrzeń osobistą. Odpowiedź była twierdząca, jednak nie wydawało się, bym miał zbyć go - jak zwykłem robić - w ciągu najbliższych kilku minut, toteż w litościwym geście wskazałem mu fotel o bardzo ciemnoniebieskim, nieprzechodzącym jednak w granat obiciu. Usiadł.
- Wiem - potwierdził, skupiając się ponownie na rozmowie. - Wiem.
Czekałem cierpliwie na kontynuację, obserwując z upiornym nawet dla mnie samego spokojem zmiany zachodzące ciągle na jego niespokojnej twarzy. Ta cała sytuacja... Wiedziałem, iż dotyczyła mnie, lecz nie potrafiłem się choćby zaniepokoić tym faktem. Ponownie rozbrzmiał w mojej głowie drżący z ekscytacji głos dziennikarki. Nie wierzyłem w to, by rozwikłali zagadkę. Nie oni. Nie ludzie z tego miasta.
- Wiem - powtórzył po raz trzeci. - Ale to nie znaczy, że rozumiem. Pomijając... to wszystko... nie narażasz jedynie siebie.
To też wiedziałem. Jeżeli myślicie, iż ten oto mężczyzna zaczął tę rozmowę, ponieważ jako niezwykle szlachetna osoba martwił się o mnie, zawiodę was. Jak znakomita większość populacji istot zwanych homo sapiens, uwzględniając moją osobę, Paul Saburo jest egoistą.
Z westchnięciem przeczesałem dłonią swoje popielate włosy, zatrzymując się na jednym z przydługich kosmyków i owijając go dwukrotnie wokół palca wskazującego.
- Miesiąc - odpowiedziałem niechętnie na niewypowiedzianą prośbę. - Załatw mi na ten czas trochę zwierzątek.